W krainie Szwejka i pilsnera
To nie będzie typowa relacja z kolejnych górskich zawodów. To raczej studium przypadku: "Bieganie w Czechach, czyli dlaczego warto"
Być może wcześniej na tych łamach czytaliście o Karkonoszach, których grzbiet stanowi naturalną granicę między Polską i Czechami. Nie należy jednak tej granicy traktować zbyt dosłownie, a na pewno nie powinni robić tego biegacze i inni miłośnicy gór. Okazuje się bowiem, że u naszych południowych sąsiadów także panuje boom na aktywność fizyczną w pięknych okolicznościach przyrody. Jest jednak jedno małe „ale” - czesi stawiają akcenty w zupełnie innych miejscach niż nasi lokalni organizatorzy i tym z Was, którzy już tam biegali, na pewno zaświecą się oczy na hasło „bieg w Czechach”. O czym mowa?
Debiut na obczyźnie – Perun Skymarathon 2014
Mój pierwszy kontakt z bieganiem za południową granicą był jednocześnie w ogóle pierwszym spotkaniem z górskimi zawodami. Wówczas byłem jeszcze klasycznym przykładem miejskiego maratończyka, a górskie przygody znałem tylko z książek. Tymczasem zbiegły się dwa wydarzenia – po kolejnej z lektur postanowiłem, że dam górom szansę, a w internecie przypadkiem trafiłem na bieg, którego nazwa przykuła moją uwagę – Perun Skymarathon. Decyzja była szybka, bo w końcu, jak debiutować, to z przytupem. Najlepiej od razu na górskim maratonie!
Impeza rozgrywała się niedaleko Cieszyna, w obrębie Beskidu Śląsko-Morawskiego, a start ulokowany był pod szczytem Jaworowego (cz. Javorový vrch), zatem nawet z Wrocławia nie miałem długiej drogi do pokonania. Na całe szczęście udało mi się wcześniej znaleźć kontakt do polskiej ekipy, która także szykowała się na ten wyjazd, dzięki czemu nocleg miałem załatwiony w samym centrum wydarzeń – na wspomnianym szczycie. Kontakt ten miał jednak i inne zalety, bowiem nie znam za grosz czeskiego, a strona internetowa biegu, zarówno w tłumaczeniu na angielski, jak i polski, była w dużym stopniu nieczytelna (za jej tłumaczenie odpowiadał najpewniej Google Translator, który nie rozumie, że słowa czasami się odmieniają). To dość ciekawie kontrastuje z faktem, że mówimy o imprezie rangi mistrzostw Czech.
Mniejsza z tym, wróćmy do samego biegu. Na miejscu sprawnie odebraliśmy pakiety i na następny dzień ustawiliśmy się na linii startu. Obok nas stanął pełen przekrój sportowego drzewa genealogicznego: od dzieci (w Czechach najprawdopodobniej nie ma limitu 18 lat dla uczestników) po ludzi starszych, z czego większość w ciuchach Salomona (miałem wrażenie, że nie sprzedają tam po prostu produktów innych firm albo wszystkich ogarnęła Kiliano-mania).
Bieg okazał się wymagający technicznie, momentami potężnie nachylony i pełen głębokiego błota, zatem dosyć szybko przekonałem się o różnicach między klepaniem po asfalcie i zasuwaniem po górach. Gdy już w mękach dotarłem do linii mety, chłopak z ekipy organizatorów podał mi do ręki jakiś kapsel. Byłem pewny, że – widząc, w jakim jestem stanie – ofiarował mi kupon na posiłek czy napój regeneracyjny, ale okazało się, że to małe owalne drewienko było... medalem. O pomyłkę nie było trudno, bowiem ów medal był niewiele większy od paznokcia. Przyznam szczerze, że spodziewałem się czegoś więcej, ale wówczas jeszcze nie rozumiałem hasła „bieg w Czechach”. Dodam tylko – wracając na chwilę do kwestii tłumaczenia – że na krążku znajdowało się hasło po angielsku, które zostało oczywiście zapisane błędnie.
Przyjechali goście z Polski – Dolni Morava 2014
Na następną imprezę także wybrałem się z grupą znajomych, choć tym razem zebraną z samych wrocławian. Dolni Morava 2014 odbywała się w okolicach rodzimej Kotliny Kłodzkiej – w Dolni Moravie, niedaleko przejścia granicznego w Boboszowie, a cała zabawa wchodziła w ramy cyklu Salomon Trail Running Cup. Przed zawodnikami postawiono stosunkowo proste zadanie – na 30 km czekało nas jedynie 1200 metrów podbiegów, ale i w tym przypadku łatwo było tylko na kartce.
Nie to jednak przykuło naszą uwagę, ale sposób w jaki zostaliśmy odebrani przez organizatorów. Czeskie zawody nie są bowiem szczególnie mocno reklamowane i mówiąc krótko: to nie one znajdują ciebie, ale ty musisz się trochę wysilić żeby trafić na informacje o nich. To najpewniej sprawiło, że czesi nie spodziewali się przyjazdu kilkuosobowej ekipy zza granicy i fakt naszej rejestracji odnotowali na głównej stronie zawodów. Zostaliśmy zaanonsowani niemal jako czołowi polscy górale, co nie tylko podniosło nasze morale, ale i doskonale ustawiło humory. Co prawda daleko nam było do czołówki (cykl STRC jest w Czechach traktowany poważnie i bierze w nim udział sporo harpaganów), ale z pewnością pokazaliśmy się z dobrej strony, a jeszcze lepiej bawiliśmy.
To była także kolejna okazja by przekonać się o tym, na ile niepozorni są czescy biegacze. Wspomniane już ciuchy Salomona to jedna strona medalu, z drugiej mamy zawodników ubranych w stare, znoszone lub zupełnie niezwiązane z naszym sportem ciuchy, którzy okazują się równie mocni, a czasem znacznie mocniejsi niż ci wystrojeni jak choinki. Na Dolni Moravie zaskoczył mnie przede wszystkim dzieciak w stroju... piłkarskim i Asicsach z supermarketu, który przecinał zbiegi, jakby jutra miało nie być. To nie było szybkie bieganie, to był istny szturm między kamieniami i korzeniami w okolicach Śnieżnika. Doganiałem go jedynie na podbiegach, a potem zabawa zaczynała się na nowo.
Mapa, zegarek i trochę szczęścia – Krkonosman Maraton 2015
Tym razem wyjazd miał charakter czysto treningowy. 50 km po Karkonoszach zapewne nie znalazłoby się na liście najlepszych rozwiązań w okresie roztrenowania, ale dla mnie było w sam raz. Karkonoszman Maraton nie był jednak typowymi zawodami – to debiutancka impreza czeskiej ekipy triatlonistów i powiedzieć, że miała niszowy charakter to naprawdę mało. W ostateczności wystartowało nas bowiem 13 (o ile dobrze pamiętam), z czego trójka przyjechała moim samochodem i wszyscy zawodnicy bez najmniejszego problemu zmieścili się na pamiątkowej fotografii wykonanej przed startem.
Bieg miał w dużej mierze formułę luźnego spotkania znajomych na treningu. Właściwie nie było w nim elementów ścigania, choć poziom też nie był niski. W końcu wystartowali głównie triatloniści, w dodatku mieszkający w okolicach. Nie było oczywiście mowy o medalach czy przygotowanych punktach żywieniowych, ale dopóki nie zaczęliśmy wbiegać na grzbiet Karkonoszy od strony Przęłęczy Okraj, raz na jakiś czas spotykaliśmy samochód organizatorów, gdzie schowane mieliśmy plecaki z własnym jedzeniem. Tu po raz kolejny odezwała się bariera językowa, bo nie spodziewając się takiej formy punktów żywieniowych, nie zabrałem ze sobą nic poza trzema bananami, które planowałem zjeść na mecie. Lepiej ogarnięci czesi mieli tam nawet buty zmienne.
Ile kosztował nas start w tym 50-kilometrowym biegu górskim? Kosztował on 1 koronę czeską (jedną koronę czeską!), czyli 16 groszy polskich, a opłaty dokonywało się na mecie. Jak poinformował nas organizator – kto nie dobiegnie, po prostu nie płaci. I wszystko było jasne. Na mecie, ulokowanej w jednym z czeskich schronisk niedaleko Pecu pod Śnieżką, nie można było płacić kartą, a nie mieliśmy przy sobie koron, co jednak nie stanowiło dla organizatorów problemu. Zaproponowali, że za piwo czy jedzenie zapłacą sami. Potem zostaliśmy jeszcze odstawieni busem na miejsce startu i można się było zawijać do Wrocławia.
Cena robi różnicę
Co w takim razie sprawia, że reaguję serdecznym uśmiechem na hasło: bieg w Czechach?
W skrócie opisałem tu esencję czeskich biegów, kwestie sprawiające, że chce się tam wracać. Po pierwsze, tam naprawdę liczy się bieganie – górskie zawody u naszych sąsiadów nie mają w swoim gronie kandydatów wyraźnie wychodzących przed szereg, gdzie ludzie startują przede wszystkim dla swoistej renomy. Tam wszystkie imprezy traktowane są niemal jednakowo i jedzie się po to by wycisnąć z siebie siódme poty, a nie by jakieś zawody „zaliczyć”. Wiąże się z tym oczywiście brak medali. Do tej pory, poza dwoma „krążkami” z dwóch edycji Peruna, nie przywiozłem z Czech żadnych oficjalnych pamiątek i nie są tam one nikomu potrzebne.
Zyskujemy za to walor u nas niespotykany – doskonałą cenę. Mało napisać, że zawody tam są tańsze. One, w zestawieniu z większością naszych, są niemal darmowe! Standardem jest cena dziesięciokrotnie niższa, a często wystartujemy za symboliczne kilka koron czy za wpłatę charytatywną. Nie oznacza to, że na trasie nie znajdziemy za grosz obsługi. Zarówno na Perunie, jak i Dolni Morava czy setkach innych biegów funkcjonują normalne punkty żywieniowe z wodą, izotonikami, owocami i innymi przekąskami. Wypada wspomnieć także o piwie, które zdarza się zobaczyć na punktach i którym z uśmiechem raczą się głównie wolniej biegający Czesi.
Ponadto, panuje tam świetna, niemal rodzinna atmosfera. Czesi doceniają to, że przyjeżdżają do nich obcokrajowcy i traktują nas naprawdę miło. Wówczas nawet bariera językowa zdaje się upadać i do wymiany polsko-czesko-angielskich zdań dochodzi mniej lub bardziej zmyślna gestykulacja. Ostatecznie wszyscy jakoś się dogadujemy i przy wszechobecnych uśmiechach można ruszać na trasę.
Na koniec warto dodać, że Czesi są wyjątkowo zmyślnymi planistami i trafimy tam na imprezy bardzo różnorodne. Niedawno rozegrany Karkonoszman Maraton to bieg głównie asfaltowy, choć w górach, tymczasem Perun to typowo hardkorowy przelot przez kamienie, strumienie i błotne hałdy. Od Izerów po Beskidy trafimy tu na zawody zarówno dla początkujących, jak i szukających wrażeń biegaczy. Polecam wizytę u naszych sąsiadów wszystkim wielbicielom górskiego ścigania.