„Mróz, wysokość, upał”. Janek Koza o „La Patrouille des Glaciers”
Kilka dni temu pisaliśmy krótkie podsumowanie z tegorocznej edycji tych jednych z najtrudniejszych zawodów skiturowych świata. Teraz mamy dla Was relację „z pierwszej ręki” — przeczytajcie, co o tych zawodach napisał Jan Koza z bieszczadzkiej Grupy GOPR — zawodnik drużyny wspieranej przez Polar Sport:
To, co tam się działo, trudno opisać słowami.
Wyjazd na tak wielkie i trudne zawody wiąże się z ogromną ilością różnych przygód i emocji. Zaczynając od samego początku — po zgłoszeniu naszego zespołu w zapisach, zaczyna się oczekiwanie czy dostaniemy kalifikację na udział. W głowie kłębią się różne myśli. Czy się dostaniemy? Czy jesteśmy wystarczająco dobrzy? Czy aby nie za szybko na tak trudne zawody? Oczywiście gdzieś pomiędzy tym kłębowiskiem myśli, człowiek przegląda wszystkie możliwe filmiki i materiały o tych zawodach spośród dostępnych w internecie i nakręca się pozytywnie, co jest świetnym motorem napędowym do treningów i systematyki.
Gdy dostaliśmy potwierdzenie, że zostaliśmy zakwalifikowani do udziału, wykonaliśmy kilka telefonów między sobą. Wniosek był jeden. Chłopaki — klamka zapadła, jedziemy. Wtedy dopiero do człowieka dociera to, na co się pisze i jakie zadanie postawił przed sobą. Powszechnie się mówi, że sam start to powinna być wisienka na torcie, kwintesencją długich przygotowań, wyrzeczeń i potu na treningach, ale każdy start na długim dystansie (szczególnie w zespole 3-osobowym), może nieść za sobą wiele komplikacji.
Tegoroczna edycja była bardzo specyficzna, przygotowana pod pandemiczne obostrzenia, podzielono grupę uczestników na dwa starty - Z1 oraz Z2.
Na miejsce dotarliśmy kilka dni wcześniej, Szwajcaria przywitała nas kapryśną pogodą, w której ciężko było zaplanować nawet aklimatyzację. Jednak z dnia na dzień prognozy stawały się coraz bardziej optymistyczne.
Gdy obudziliśmy się 26 kwietnia z myślą, że to ten wielki dzień i w końcu dzisiaj wieczorem staniemy na linii startu, jeden z kolegów odczytał wiadomość od organizatora: „Z powodu zagrożenia lawinowego start przesunięty o 24h”. Okazało się, że w wyższych partiach spadło prawie metr świeżego śniegu i zrobiło się niebezpiecznie. Nie mieliśmy nawet pewności czy start się odbędzie. I tutaj po raz pierwszy zderzyliśmy się z taką bezradnością. Uwierzcie, że gdy wszystko podporządkowujesz pod dany dzień, (czyli ostatnie miesiące treningów, wszystkie przygotowania logistyczne), to chcesz, aby ten dzień już nastał i taka informacja o przesunięciu terminu lub możliwym odwołaniu startu naprawdę frustruje (i to delikatnie mówiąc).
Na szczęście kolejnego poranka przyszło potwierdzenie, że zawody się odbędą. Dzień startu przebiegł wyjątkowo spokojnie. Odnosimy wrażenie, że dzień poprzedzający zawody, wyzwolił tyle emocji, że byliśmy już w stanie zaakceptować wszystko i ze spokojem przygotować się i przejechać na start do Zermatt.
Start:
Rozpoczęcie biegu ulicami Zermatt, które po brzegi wypełnione były kibicami, to niewątpliwie chwila, którą zapamiętamy na zawsze. Od samego startu staraliśmy się nie biec za mocno. Wiedzieliśmy, że czeka nas bardzo długa trasa i na pokonanie jej w całości musi wystarczyć nam sił.
Po raz pierwszy startowaliśmy w zespole 3-osobowym w zawodach. Jest to bardzo rzadka formuła zawodów. Większość startów w narciarstwie wysokogórskim odbywa się pojedynczo lub w parach. A tutaj aż 3 osoby, aby zwiększyć bezpieczeństwo poruszania się i zjazdu przez lodowiec. Gdy startujesz sam i masz jakiś kryzys, zwalniasz i z nim walczysz. I gdy kryzys minie, starasz się nadrobić stracony czas. A teraz gdy jesteśmy zespołem 3-osobowym, to każdy może mieć słabsze chwile akurat w momencie, gdy druga osoba czuje się wyśmienicie. I to wszystko utrudnia i może rozregulować każde założenia i plany.
Pierwszą poważną trudnością, z którą się zderzyliśmy, był mróz -15 stopni w połączeniu z wysokością ponad 3400 m n.p.m. i wiatrem. Pomimo ubrania na siebie kurtek z ociepliną, spodni przeciw wiatrowych i grubych rękawic — było nam po prostu zimno. Po dotarciu na przełęcz Tete Blanche na wysokości 3650 m mieliśmy tak zgrabiałe ręce, że ciężko było zdjąć foki i rozpocząć zjazd. Obecni na punkcie żołnierze szwajcarskiej armii pomagali wielu zmarzniętym zespołom wykonać te, wydawałoby się proste czynności i cześć teamów kierowali do ogrzewanego namiotu. Kilka zespołów musiało przerwać tam swój start.
Gdy zjechaliśmy niżej, wiatr ustał i szybko nasze organizmy odtajały i wróciły do normy. Pierwsza połowa trasy minęła nam zgodnie z planem i czuliśmy się bardzo dobrze.
PDG pokazało pazur po raz kolejny po pokonaniu ¾ trasy. Tego dnia nie było ani chmurki na niebie. O godzinie 10 rano słońce grzało już tak mocno, że zaczęliśmy czuć się jak w piekarniku. Wszystkie zespoły znacznie zwolniły. Chwilami śmialiśmy się do siebie, że zaczyna to przypominać wyścig żółwi. Wtedy jeszcze było nam do śmiechu. Po godzinie wędrówki w tym ukropie i wzrostu wysokości mieliśmy prawdziwy kryzys. Pojedynczo zaczęło na zmianę dopadać nas odwodnienie i ogromne osłabienie. Była to dla nas chwila zwątpienia. Naprawdę byliśmy o krok od udaru cieplnego, co właściwie zakończyłoby nasz udział w zawodach. Staraliśmy się chwilę odpocząć, wlać jeszcze więcej płynów w siebie i zebrać dalej do walki. Końcówka zawodów była naprawdę wspólną, koleżeńską walką o dotarcie do mety.
Wyjeżdżając do Szwajcarii, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że będzie ciężko. Jednak patrząc z perspektywy, nie sądziliśmy, że aż tak. Duża różnica temperatur pomiędzy nocą a dniem, ekstremalnie strome podejścia i zjazdy, a to tego kilka z nich w zespole związanym liną oraz kilka wygórowanych limitów czasowych — które skutecznie zredukowały dużą liczbę uczestników imprezy.
Całość wyzwań stawianych przed uczestnikami zawodów sprawia, że nie bez przyczyny te zawody uznawane są na najtrudniejsze na świecie. Na trasie zostawiliśmy dużo serducha i toczyliśmy walkę do końca. Myślę, że naszym ogromnym atutem był fakt, że jesteśmy ratownikami górskimi, znamy się od różnych stron i prywatnie jesteśmy kumplami, którzy wspólnie działali już w różnych ekstremalnych warunkach. Dało nam to nieprawdopodobny komfort liczenia na siebie, zaufania i przeżycia wspólnej nieprawdopodobnej przygody. Niewątpliwie marzenia się spełniają!
Co do samej organizacji PDG — będąc na miejscu widać na każdym kroku, że jest to dla nich święto narodowe. Ludzie zaczepiają Cię na ulicy, życząc powodzenia, wszyscy się uśmiechają i są nieprawdopodobnie życzliwi. Impreza jest dograna po szwajcarsku na tip-top. Sprzęt potrzebny na punkty kontrolne jest transportowany śmigłowcami. Fajnym widokiem było zobaczyć toaletę typu toi-toi na wysokości 3650 m n.p.m. Na czas zawodów w górach rozstawiane są nadajniki sieci komórkowej BTS, aby w każdym miejscu był zasięg i zespoły mogły wezwać pomoc. W tym celu w pakiecie startowym dostaje się lokalizator oraz telefon komórkowy sieci szwajcarskiej.
Co do uroków trasy, to nie wymaga komentarza. Najlepiej oddają to zdjęcia.
Bezpośrednio po samych zawodach, nie myśleliśmy nawet o planach na kolejne starty. Kiedy jednak minęła chwila i emocje troszkę opadły, podjęliśmy decyzję — droga może być tylko jedna i nie mniej ambitna. Za nami udział w zawodach Pierra Menta i Patrouille des Glaciers, teraz zaczynamy myśleć o starcie w przyszłym roku we włoskim klasyku — przed nami Mezzalama Trophy. To są ostatnie z zawodów Wielkiej Trójki, które pozostały nam do zrealizowania.
Mezzalama Trophy to najstarsze z Wielkiej Trójki włoskie zawody jednodniowe. W latach 30. ubiegłego wieku z inicjatywy grupy przyjaciół chcących uczcić śmierć przyjaciela Ottorino Mezzalama zorganizowano jedną z obecnie największych imprez sportowych w narciarstwie wysokogórskim. Zawodnicy startują w teamach trzyosobowych na trasie o długości 45 km i przewyższeniu wynoszącym ok. 3500 m. Zawody mają prawdziwie wysokogórski charakter, trasa poprowadzona jest w większości w okolicy 4000 m n.p.m. Uczestnicy biegną na nartach skitourowych. Są to najwyżej rozgrywane zawody w narciarstwie wysokogórskim na świecie i stanowią spore wyzwanie dla zawodników. Trasa prowadzi przez lodowce, zawodnicy biegną na nartach związani liną, co minimalizuje ryzyko śmiertelnego wpadnięcia do szczeliny przez jednego z członków zespołu. Na trasie są rygorystyczne i wygórowane limity czasu eliminujące najsłabsze teamy.
Jak widać – przed nami kolejne spore wyzwanie. A że nie boimy się wyzwań, to trzymajcie za nas kciuki, zaczynamy przygotowania!
Jan Koza
Ratownik Bieszczadzkiej Grupy GOPR