Passo Giau
Źródło: Marcin Kijowski

Dawno temu w Dolomitach...

Było mi zimno, przeraźliwie zimno. Deszcz siekał bezlitośnie, wiatr robił ze mną co chciał. Owe dwa kilometry od Passo Giau, o których mówiła wolontariuszka kilkaset metrów niżej, ciągnęły się bez końca. Gnałem, ile sił w nogach, powtarzając sobie w myślach: nie zginiesz tutaj, nie trafi cię żaden piorun, wrócisz do domu. Ale to nie pioruny były najgorsze...

Tak do końca nie wiedziałem wtedy, w co się pakuje. Trochę poczytałem o Lavaredo Ultra Trail w sieci - jakieś relacje, wspomnienia, wyniki - ale przeczytać to nie to samo, co poczuć na własnej skórze. Ot, 119 kilometrów, do tego 5850 m w górę i drugie tyle w dół. To wszystko w przepięknych okolicznościach przyrody włoskich Dolomitów, więc jak tu nie jechać: zaprosili, to jedziemy.

Aklimatyzowałem się krótko: czasu wystarczyło ledwo na krótką wycieczkę na Passo di Falzarego i Tofany. Piotrek Hercog polecał, więc poleciałem właśnie tam. Samochodem na przełęcz, potem podbieg i… widoków nie sposób opisać, więc więcej w tej aklimatyzacji było kontemplowania niż biegania. Ale jakieś rozeznanie już miałem. Wiedziałem, które buty wybrać - wziąłem nowe S-Laby Sense Ultra 4, a na przepak wrzuciłem Scotty Kinabalu; wiedziałem, że będzie ciężko, ale "do zrobienia". I chłonąłem Dolomity pełną piersią. Za kilkanaście godzin ten oddech stanie się bardzo, bardzo krótki.

Zaczęło się… za szybko

Zanim przybyłem do Cortiny skrupulatnie opracowałem strategię; policzyłem, o której powinienem być na checkpointach, by do mety dobiec w czasie poniżej 19 godzin. Takie było założenie i pod nie budowana taktyka. Owe ważne liczby naniosłem na mapę dołączoną do numeru startowego - nawiasem mówiąc to genialne rozwiązanie: trasa cały czas przed oczami, wiesz, gdzie jesteś i znasz odpowiedź na rzucone gdzieś z tylu zasapane pytanie: ile jeszcze na tę jebaną górę?! Zerkasz na numer i pocieszasz: - Tylko 200 m, tyle że w pionie...

Sam start to niesamowite przeżycie. Tłumy kibiców, biegacze, ich bliscy, podniecenie i wyczekiwanie. W tle pompatyczna nieco muzyka Enio Moriconne, ale pasująca do tej podniosłej chwili. Ostatnie nagrania, uściski, całusy, słitfocie i selfie.

Zawodnicy, rywale, konkurenci; elita biegowa świata ultra i kompletni amatorzy. W sumie 1000 bohaterek i bohaterów nocy i dnia następnego. A może dwóch nocy? Startowaliśmy o 23:00, o drugiej nocy w górach nawet nie chciałem myśleć. Byłem w formie, była moc i wiedziałem, ze "zrobię to" w maksimum 22 godziny w wersji pesymistycznej.

Na starcie starzy i młodzi, rywale i towarzysze biegowego szaleństwa. Ilu z nas wróci tu z powrotem w glorii zwycięzcy? Ilu pokonają góry, ból, choroba wysokościowa, żołądek, własna słabość? Teraz wszyscy wyglądają bojowo, niczym starożytni wojownicy przed walką - plecaki, buty, koszulki, bukłaki i zegarki; cały ten sprzęt obowiązkowy, który trzeba mieć na sobie lub na plecach. Jakby tak spojrzeć, niektórzy, a może nawet duża część niesie z sobą (na sobie?) kilkanaście tysięcy złotych. Bieganie w wersji ultra po górach to nie jest tani sport. O tym jak ważny jest właśnie sprzęt, przekonam się kilkanaście godzin później. Niestety, będzie to bolesna lekcja.

I jeszcze słówko o Polakach: w tym roku było nas około 100, czyli całkiem spora grupa napieraczy. Podobno byliśmy trzecią nacją po Włochach i Hiszpanach. W elicie stanął Piotrek Hercog (rozmowa z nim w tym numerze UTR), był Kamil Leśniak, był niżej podpisany. Żaden z nich nie ukończył wyścigu. Z różnych powodów. Ale nie uprzedzajmy faktów.

Moriconne wybrzmiał do ostatniej nuty, uno due tre i bieg ulicami miasteczka, które mimo późnej pory tętniło życiem. Trailowym. Wszędzie doping, oklaski, pokrzykiwania. Te okrzyki i brawa będą nam towarzyszyć przez całe zawody, czasem w najbardziej nietypowych miejscach i o zaskakujących porach. Gdzieś o 2 w nocy, głęboko w górach, mocno za Cortiną d'Ampezzo, nagle po obu stronach szlaku tłumy ludzi, którzy krzyczą i dopingują zawodników. Jak zjawy z nocy wynurzali się też kibice w okolicach jeziora Misurina. Była 4.00 a oni stali tam i dopingowali. Albo pewien Włoch częstujący prosecco gdzieś na 76. kilometrze. Cóż, że rano. Marzy mi się taka atmosfera w Polsce....

Jak z Marqueza, czyli kronika zapowiedzianej śmierci

Było ciepło, miło i przyjemnie. Bezchmurna noc obiecywała piękny bieg. Pierwsze kilometry to bajka. Zewsząd rozmowy. Atmosfera piknikowa we wszystkich językach świata, taka lokalna wieża Babel. Elita oczywiście pognała do przodu, my amatorzy raczej się strofowaliśmy - ja w myślach, inni na głos - stary, za szybko biegniesz. 4.50min/km po górę to szaleństwo jak na początek. Zatem zwalniam i obserwuje. Tłum jest duży, jak to początku, pierwsze podbiegi, szybki marsz. Szło się tak dobrze, że nieustannie wyprzedzałem. Ale nie tylko dlatego, że tego wieczoru czułem moc: bardzo wielu z nas używa kijów trekkingowych. Jeśli trzyma się je w niewłaściwy sposób, biegnący z tyłu może boleśnie oberwać. Kiedyś dostałem tak w łydkę, dziś wolałem tego uniknąć.

Na pierwszym etapie szczególną koncentrację trzeba zachować na pierwszych zbiegach. I tu ważna wskazówka dla debiutantów: jeśli na początku nie wywalczysz sobie pozycji, to potem zbiegasz tak, jak wszyscy, czyli wolno. Bo kręte single tracki nie dają wielu możliwości do wyprzedzania, za to sporo okazji, by zaliczyć glebę. Pół biedy, gdy zrobisz to sam; gorzej, gdy wpadniesz na kogoś lub ktoś z góry zleci na ciebie. O nieszczęście nietrudno. Dodatkowy problem to znów faceci z kijami - tak, faceci, bo jakoś kobiet z nimi tu nie widziałem - takich trzeba wyprzedzać lub trzymać odstęp.

Ale ma to też swoje dobre strony - nie męczysz się, planujesz, przygotowujesz się do właściwego skoku. Jest nawet lekko nudno: myślę, o tym, co napiszę z mety do żony i dzieci, o tym, jaką pizzę zjem; znów szukam odpowiedzi na pytanie mojego starszego syna: - Tato, a czy wiesz już po co to robisz? Tak, wiem.

W takiej atmosferze odbiegliśmy do pierwszego paśnika i punktu kontrolnego. Nagle pojawiają się światła, znów brawa i okrzyki. Dalej stoły pełne pysznego jedzenia – trzeba przyznać, że włoski stoły aż się uginały o tych różności. Czas w Federavecchia (33 km, +1600)? Prawie 4 godziny, czyli o pół godziny przed zakładanym na starcie. Trzeba się hamować, co nie jest łatwe, jak się dobrze biegnie.

Trzy Siostry

W paśnikach nigdy nie zabawiam zbyt długo – tankuję, porywam jedzenie i jem drodze. Zawsze to trochę czasu zaoszczędzę. Zresztą plecak mam wyładowany swoim jedzeniem. Do następnego punktu 15 kilometrów i będą to bardzo ciężkie kilometry. Najpierw długi podbieg, właściwe mozolne wspinanie. Ale to tylko przygrywka, mała igraszka przed tym, co nas czeka dalej. Jezioro Misurina wygląda przepięknie w blasku księżyca. Tu jest płasko, zostało 5 km i prawie 1000 m przewyższenia. Boli jak diabli, trudno złapać oddech, ale trzeba napierać. Powoli robi się jasno, my powoli nabieramy wysokości.

A na górze magia. Choć wbiegasz na Rif. Auronzo - źle - wczołgujesz się tam ostatkiem sił, gdy już się wdrapiesz, rozdziawiasz buzię z zadziwienia. To, co widzisz, wprawia w zachwyt i osłupienie. Dostajesz obuchem w głowę i nie możesz przestać się gapić. To serce Dolomitów, krem de la krem tych włoskich skał. Jesteśmy ponad chmurami, wschodzi Słońce. Cud. Ale wieje te jak diabli, więc trzeba się schować, przebrać, zjeść. To także jedyny na trasie przepak (48 km) i nasze sportowe, jakże ludzkie dramaty. - Co u ciebie - pyta jeden z naszych, gdy wchodzi do namiotu i widzi znajomego z Polski. Ten podnosi głowę i słabym głosem mówi. - Nie wiem. Siedzę tu, ale nie wiem, gdzie jestem, nie wiem jak długo, wymiotuję cały czas...

Jesteśmy ponad 2500 m n.p.m., podejście, szczególnie sama końcówka, było bardzo gwałtowne, więc i są ofiary Jej Wysokości. Ja na razie trzymam się nieźle. Ot, trochę mdłości. Za to bulion z parmezanem w paśniku pierwsza klasa! Zjadłem dwie porcje, potem jeszcze kilka misek wrzuciłem w siebie na innych paśnikach. O izotonikach, kolach, redbulach, pysznych serach, ciastach i owocach nawet nie ma co wspominać. To po prostu piękny włoski standard i choćby dla tego jedzenia warto tu wystartować.

Czas: 7 godzin (48 kilometrów, +2800m), pół godziny przed planem. Pozostałem w tych samych butach, zarzuciłem kurtkę i ruszyłem delektować oczy Tre Cime di Lavaredo. I jak tu dalej biec, gdy dookoła tyle się dzieje?

Przepiękne miejsce, do którego co ciekawe wcale nie trzeba się tak wspinać i męczyć: włoski sposób na góry to zalać asfaltem przełęcze i zbudować tam parkingi i schroniska. A zatem obowiązkowa sesja przy Siostrach i zasuwamy ostro w dół. Do następnego punktu kontrolnego Cimanbanche mam niecałe 18 kilometrów, z czego większość w dół – spadamy z 2500 metrów do 1300 m n.p.m. Szlak w tym miejscu przypomina te tatrzańskie – skały, skały, skały i ostre, trudne techniczne zbiegi, pełne zakrętów i wystających kamieni. To, co lubię najbardziej.

Bajka zakończyła się w okolicach 65. kilometra. Do mety wprawdzie bliżej niż dalej, ale okazało się, że nie mogę szybko zbiegać. Nie dlatego, że bolały mnie nogi, mięśnie takie czy owakie. Nie zgadniecie nigdy. Bolały mnie... żebra. Tym bardziej, im mocniej w tym miejscu stykały się z plecakiem-kamizelką. Wytchnienie było tylko wtedy, gdy podnosiłem kieszenie z bidonami do góry. Wyobrażacie sobie jak się zbiega z rękami podtrzymującymi część plecaka?

W Cimanbanche byłem jeszcze przed zakładanym czasem (9 godzin 20 minut, 66 km, +3100), ale następne 30 kilometrów wyparłem z pamięci. Najpierw intensywne podejście na przełęcz Lerosa, czyli 5 km i 500 m w pionie, a potem męka w postaci 8-kilometrowego zbiegu i 750 metrów w pionie. A potem znów do góry, tym razem 12 km i 1000 metrów przewyższenia. Tu przeżyłem swój pierwszy kryzys – droga dłużyła się niemiłosiernie. Już nie biegłem, wlokłem się pod górę, co chwilę z nadzieją zerkając na wysokościomierz. Wokół majestatycznie prężyły się skały, ale ja widziałem tylko swoje buty. Nie tylko ja. Podejście pod Forc Col dei Bos to prawdziwy marsz zombie. I taki dialog tam zasłyszany: - Wszystko gra? - Nie żyję, ale dam radę.

Po drodze trzy przeprawy przez rzekę. Nie szukajcie mostków, kamieni i płycizn. Zimna woda to prawdziwa ulga dla stóp. Na Rif Col Gallina (95 km, +4950) byłem po 15 godzinach i 33 minutach. Trochę po czasie, ale biorąc pod uwagę awarię systemu zbiegania, nie było tak źle. Napełniłem bukłak, zjadłem kolejny dziś rosół z parmezanem i już w całkiem dobrym nastroju ruszyłem dalej. Najgorsze miało dopiero nadejść.

Burza

Byłem mniej więcej na 98. kilometrze, na wysokości ok. 2400 m n.p.m., gdy niebo zaszło ciemnymi chmurami i zaczęło kropić. Do szczytu pozostało jeszcze jakieś 100 m w pionie. Zasuwałem do góry niczym parowóz, coraz bardziej zaniepokojony parowóz. Zaczęło kropić i wiać; im wchodziłem wyżej na niczym nieosłonięty teren, tym sytuacja robiła się coraz gorsza. Lało i wiało już naprawdę porządnie, a obrazu dramatu dopełniły pierwsze grzmoty. Wtedy przeraziłem się nie na żarty. Wiedziałem, czym grozi przebywanie na grani w czasie burzy - w plecaku folia NRC, przede mną i za mną goście z kijami, bynajmniej nie drewnianymi i wszyscy mają prawdopodobnie włączone telefony! Zacząłem biec naprawdę szybko, chciałem być jak najniżej, nim rozpęta się piekło. Szczęśliwie szczyt był tuż, tuż i szlak zaczął wić się w dół - najpierw szeroką ścieżką, potem znów między skałami. Lało niemiłosiernie, żywioł nie miał litości dla mojej kurtki, która okazała się całkowicie przemakalna i jeszcze bardziej przewiewna. W krótkim czasie byłem kompletnie przemoczony i mimo coraz większego tempa, coraz bardziej zmarznięty. Na domiar złego na checkpoincie w Cimabanche na 67. kilometrze zostawiłem swoją piękną nowiutką pomarańczową czapkę Marmota. Kupiłem ją tuż przed wyjazdem, na wyprzedaży i strasznie się polubiliśmy od pierwszego wejrzenia. Niestety, nasza znajomość trwała bardzo krótko - ktoś sobie ją przywłaszczył. Wiem, bo krótko po moim tam pobycie szukał jej tam jeden znajomy, ale już nie znalazł. Trudno, niech służy nowemu właścicielowi.

Po pierwszym błysku, liczyłem. Jeden, dwa, trzy... Doliczyłem do dziesięciu, gdy usłyszałem grzmot i nieco się uspokoiłem. Burza przechodziła kilka kilometrów od nas. I tak przez kilkaset metrów, może kilometr: błysk, liczę, grzmot, biegnę dalej. Niestety, w pewnym momencie z przerażeniem stwierdziłem, że po błysku słychać od razu grzmot! Pioruny waliły wprost w nas. Biegłem jeszcze szybciej, skulony, starając nie wychylać się za bardzo ponad skały! Biegłem i powtarzałem sobie w myślach: nic ci się nie stanie, wrócisz do domu, jesteś szczęściarzem, nic ci się nie stanie...Strach sprawił, że rozwinąłem chyba drugą prędkość kosmiczną - nic nie bolało, nie uwierało, nawet to zimno na chwilę przestało przeszkadzać. Do Passo Giau, ostatni checkpoint na trasie (102. km) było już naprawdę blisko. Ale dobiegłem tam w stanie kompletnego rozkładu...

Odwrót

To była jedna z najtrudniejszych decyzji, jaką musiałem podjąć. Oczywiście, na tle innych ważnych spraw, z tzw. cywilnego życia, nie było w tym nic ważnego czy heroicznego. To tylko zabawa. Gdy dobiegłem do Passo Giau (17 godzin z minutami, 102km, +5550m) pod okapem dachu schroniska kotłowały się tłumy biegaczy i turystów. Wszyscy przemoczeni i zmarznięci wypatrywali nieba. A to nie chciało wrócić do dawnej postaci: wiało okrutnie, deszczem siekąc w twarz. Temperatura spadła do 4 stopni Celsjusza. Szczękając zębami, szukałem miejsca dla siebie, jakiejś osłony, chwili wytchnienia. Nie wiem dlaczego, nie wszedłem od razu do środka. Jakoś naturalnie przyjąłem odpowiedź chłopaków z Francji, że tam nie wolno, że się nie da, dlatego oni przebierali się na zewnątrz. Gdybym od razu tam wszedł, zamówił herbatę, spróbował się ogrzać, pewnie wszystko wyglądałoby inaczej. Ale wyglądało tak, że byłem kompletnie przemoczony, zmarznięty, bez widoków na suche ubranie. W plecaku miałem długie spodnie i koszulkę termo z długim rękawem, ale... całkowicie mokre. Dziś już wiem, że powinienem wszystko chować w worki. Dziś.

Miałem wrażenie, że jeszcze nigdy nie było mi tak zimno, nawet w najsurowszą zimę, a przecież to Włochy, lato! I w żaden sposób nie mogłem się ogrzać. Nawet gdy w końcu wszedłem do środka, zamówiłem trzy herbaty z cytryną, otuliłem się kocem ratunkowym, nic to nie dało. Może to zmęczenie, wyczerpanie, odwodnienie, bo choć piłem za dwóch, to i tak się odwodniłem. Taka mieszanka plus zmokła kura doprowadziła mnie na skraj hipotermii. Tak przynajmniej wtedy myślałem.

Siedziałem tak godzinę, dygocąc z zimna, rozmyślając, co dalej. Biec? Nie wiem, czy uda mi się rozgrzać. Po drodze nie ma już nikogo, żadnych punktów, żadnych ratowników. A jeśli rzeczywiście wpadnę w hipotermię? Dzwonię do żony, ponoć bardzo źle brzmiałem. Potem okazało się, że mój młodszy syn w tym czasie stracił zęba; oberwał rakietą do tenisa, był ból, płacz, cierpienie 8-latka. A ja gdzieś w Dolomitach rozważam swój ból istnienia. I co jest ważniejsze? To oczywiste! I quit - rzekłem.

Kinga Baranowska wycofała się niegdyś 100 metrów przed szczytem. Opowiadała potem, że mogła go zdobyć, ale nie miałaby sił, by wrócić. Ja też mogłem biec dalej, sił w nogach i w płucach miałem jeszcze na 100 kilometrów, ale nie wiem, czy przebiegłbym te ostatnie 16. Nie wiem, czy nie wpadłbym w hipotermię, czy w końcu bym się zagrzał. Nie wiem i dlatego się wycofałem.

Piotrek Hercog też odpuścił. Napisał mi potem: "Co nas nie zabija, to nas wzmacnia". Znamy to zdanie wszyscy, warto o tym pamiętać w trudnych chwilach. Miałem szansę na dobry czas, poniżej 19 godzin. Cóż, wzmocniony takim doświadczeniem przyjadę za rok do Cortiny, by "zrobić to" w 15!

Gdy po tym wszystkim siedziałem w restauracji i zajadałem pyszną pizzę, byłem zadowolony i gotowy do powrotu do domu. Przegrałem. Ale czy rzeczywiście? Życie jest piękne, nawet jeśli nie wszystko idzie tak, jak sobie wyobraziłeś. Pewnie będę te sytuacje rozpamiętywał, dzielił włos ma czworo, wkurzał się na samego siebie - i tak właśnie jest, gdy pisze te słowa kilka dni później. Ale trzeba wrócić do domu, do rzeczywistości, do dzieci, do żony. Im poświęcić czas, cieszyć się nimi i tym, co jeszcze będzie. Zostawić już za sobą LUT 2015 i spojrzeć przed siebie.

Cortino, z Tobą zobaczę się za rok, a dziś (lipiec 2015) na horyzoncie... Bieg Ultra Granią Tatr!

Wskazówki

Sprzęt:

Zegarek: jeśli nie jesteś Antonym Krupicką czy Piotrkiem Hercogiem potrzebujesz sprzętu z naprawdę długo działającą bateria. I tu wybór jest dosyć ubogi, bo możesz wybierać tylko miedzy produktami Garmina a Suunto. Ale to, co wybierzesz, to najlepszy światowy sprzęt. Ja biegłem z Suunto Ambit 3 Peak (recenzja w tym numerze UTRM). I nie zamieniłbym go na nic innego.

Buty. Na start zabrałem Salomony S-Lab Sense 4 Ultra. But genialny, choć nie dla wszystkich - jak ktoś lubi amortyzację, niech poszuka produktów firmy Technica, a od S-Labów niech trzyma się z daleka. But fantastycznie lekki, opinającymi stopę niczym ciepła skarpeta w zimie. Pozwala poczuć ziemię, teren, dając odbicie niczym sprężyna. Gdy zmoczysz go, a zrobisz to na pewno podczas LUT co najmniej kilka razy, przekraczając rzekę, schnie w mgnieniu oka. Odciski? Może, ale nie u mnie. Choć but był prawie nowy, delikatnie dosyć rozbiegany. Ale to już u mnie normalne. Miałem jednak obawy, dlatego na 48. kilometrze zostawiłem druga parę, Scotty Kinabalu. Ale na Rif. Auronzo zmieniłem koszulkę, buty zostały na nogach. Salomony spisały się wyśmienicie. Już wiem, że będę to moje ulubione buty startowe.

Plecak. Konieczny, co by pomieścił tę masę sprzętu obowiązkowego. U mnie znów Salomon i kamizelka 12-litrowa. Rewelacja, choć sprawa z bolącymi żebrami mocno tajemnicza (owe informacje nie mając nic wspólnego z lokowaniem produktu).

Kije. Nie brałem i uważam, że była to dobra decyzja. Nie mam takich ultralekkich, 100-gramowych (pewnie nikt takich nie ma), uznałem więc, że będą mi niepotrzebnie ciążyć. Na podbiegach lepiej posłużyć się rękami, w zbiegach nie zawadzają.

Czołówka. Konieczna. Im mocniejsza, tym lepiej się zbiega na single trackach w ciemnym lesie. U mnie Black Diamond.

Nocleg. Spałem w pensjonacie kilka kilometrów od Cortiny, w Venas di Cadore, dzięki czemu nocleg nie kosztował mnie fortunę. Ot, mały pokoik na poddaszu, w którym i tak prawie cały czas mnie nie było.

Aklimatyzacja. Tu dałem ciała, ale i tak mi się upiekło. Generalnie dobrze zniosłem wysiłek na dużych wysokościach, małych mdłości w ogóle nie liczę. W przyszłym roku chcę pojechać do Cortiny już tydzień przed startem, by więcej pobiegać na wysokości.

Jedzenie. Pizza i makaron najlepsze na świecie i nie warto na tym oszczędzać. Zresztą nie kosztują dużo, za to w każdej restauracji są równie dobre.

Internet. Dramat. Na tle Polski, Włochy to internetowa pustynia.

Transport. Najlepiej skrzyknąć się i jechać samochodem, dzieląc koszty.

Mój koszt, to ok. 1000 zł za 5-dniowy pobyt. Można jeszcze taniej, korzystając z pola namiotowego blisko centrum Cortiny.

Udostępnij
Przeczytaj więcej interesujących artykułów 25 wrzesień 2023
Rafał Włodarczyk
120 km na godzinę! Tak pędzi najdłuższa tyrolka w PolscePrawie półtorej kilometra, 48 metrów nad ziemią z prędkością 120 kilometrów na godzinę. W Wańkowej na Podkarpaciu otwarto najdłuższą...
Zawody La Patrouille des Glaciers 12 maj 2022
Sylwia Pachota-Rura
„Mróz, wysokość, upał”. Janek Koza o „La Patrouille des Glaciers”Kilka dni temu pisaliśmy krótkie podsumowanie z tegorocznej edycji tych jednych z najtrudniejszych zawodów skiturowych świata. Teraz mamy dla Was...
Lodowiec Hansa 14 październik 2022
Sylwia Pachota-Rura
Naukowcy Uniwersytetu Śląskiego wrócili z wyprawy polarnej na SpitsbergenDobiegł końca ostatni etap tegorocznych badań naukowców z Uniwersytetu Śląskiego na Svalbardzie. Ekspedycja Instytutu Nauk o Ziemi oraz Centrum...
Tom Ballard 12 grudzień 2022
Lilianna Błazenek
„The Last Mountain. The Story of Tom Ballard” najlepszym filmem 20. KFGNa zakończenie jubileuszowej edycji Krakowskiego Festiwalu Górskiego jury wyłoniło laureata międzynarodowego konkursu filmowego oraz przyznało...
IPW FEST 2022 24 maj 2022
Sylwia Pachota-Rura
Nowy światowy rekord w hard baldzie pobity, relacja Polar Sport IPW FEST 2022Za nami kolejna edycja imprezy „Integrowanie Przez Wspinanie”, której celem jest promowanie wspinaczki oraz integracja środowiska...
Historyczne przejście Łuku Karpat zimą 2018 17 kwiecień 2022
Redakcja OutdooroweABC
Historyczne przejście Łuku Karpat zimą 2018Mamy to! Weronika Łukaszewska i Sławomir Sanocki zakończyli zimowe przejście Karpat, jako pierwsi w historii. Po 38 latach od pierwszego...

Serwis outdooroweabc.pl używa ciasteczek (cookies), dzięki którym może lepiej działać. Dowiedz się więcej o polityce prywatności w naszym serwisie.

Niniejsza polityka prywatności Serwisu Internetowego ma charakter informacyjny, co oznacza, że nie jest ona źródłem obowiązków dla Usługobiorców Serwisu Internetowego. Polityka prywatności zawiera przede wszystkim zasady dotyczące przetwarzania danych osobowych przez Administratora w Serwisie Internetowym oraz prawa osób, których dane dotyczą, a także informacje w zakresie stosowania w Serwisie Internetowym plików cookies oraz narzędzi analitycznych.

Akceptuje