WF z klasą
Fajny film, znaczy lekcje wychowania fizycznego, ostatnio widziałem. Tak, WF na świeżym powietrzu, w prześlicznych okolicznościach przyrody. Po raz kolejny okazuje się, że kto biega, ten więcej widzi, czy jakoś tak...
Rzecz działa się w Krakowie. Dzień jak co dzień – połowa września, ni to ciepło, a jednak pochmurno i trochę wietrznie; w sumie idealna pogoda na trening. Zatem najpierw truchtem na Planty i już jestem na bieżni stadionu na Placu na Groblach. Rozgrzewka, rozciąganie, potem kółko za za kółkiem, raz szybciej, raz wolniej, błądząc myślami gdzieś w górach... Wtem! Monotonię tę przerywa śmiech i pokrzykiwania. Na stadion wkraczają – a właściwie wbiegają, bo w końcu, jak się potem okazuje był to WF, więc nie mogli zwyczajnie wkraczać, tylko musieli wbiegać - młodzi ludzie.
Najpierw lecą piłki – jedna, dwie – potem kilkunastu chłopców w sportowych wdziankach. To licealiści z pobliskiego, jakże elitarnego, Nowodworka, czyli 1. Liceum Ogólnokształcącego w Krakowie. WF też będzie elitarny. - No – myślę sobie – coś ciekawego będzie się działo. Zobaczę, jak biegają, jak grają, jakieś nowości – może podpatrzę nowe techniki rozciągania? Zawsze to jakieś urozmaicenie. No bo ileż można o tych górach? A jeszcze jak dziewczęta przyjdą, to i popatrzeć będzie miło – cieszyłem się w duchu. Nic bardziej mylnego, choć rzeczone rzeczywiście też przyszły.
Biegnę. Oni stoją. Leniwie ustępują z toru, od niechcenia kopią piłkę, chowają się w cieniu, choć upału nie ma. Ale oni są mądrzy; wiedzą, że zaraz wuefistka rzuci im się do gardeł i wypruje z nich flaki, znaczy siódme poty na tym - hm, palącym? - słońcu. Dlatego piłkę kopią powoli, bez zbędnego pośpiechu i marnowania energii. Liczę: „gra” sześciu. Reszta przyglądała się temu z boku. Ci, którzy rąk nie mieli w kieszeniach – te spodenki dają dzisiaj takie możliwości! – trenowali palce na swoich smartfonach lub konwersowali wesoło. Najciekawszy był osobnik, który ani na chwilę nie podniósł wzroku znad książki. Pewnie czytał „Bieganie metodą Gallowaya”.
Biegnę z coraz większą niecierpliwością, tętno mi skacze. Od ich przyjścia zrobiłem już kilkanaście kółek, a tu sytuacja patowa. Coś ta ich, hm, rozgrzewka się przeciąga, a nauczyciela brak. Wreszcie jest! Podekscytowany przyspieszyłem, czekając na jakiś gwizdek – tak to pamiętam, gdy sam pacholęciem byłem – czy wezwanie na zbiórkę; teraz się zacznie – wuefistka weźmie to całe znudzone towarzystwo do galopu. Pewnie część zagra w piłkę, inni pognają na bieżnię pokazać zgredowi, czyli mnie, jak biega młodzież.
I znów kula w płot. Fani głupiego Jasia dalej wypoczywali w cieniu, pani się temu z uwagą przyglądała. Pewnie kontrolowała technikę. Za to nasz inteligent, nawet podając kolegom piłkę, nie podniósł wzroku znad kart książki. Ależ musiała to być pasjonująca lektura! Postali, postali i… poszli. Pewnie zaraz matematyka, polski, angielski…
I jeszcze słówko o dziewczętach. Na stadionie pojawiły się 20 minut po chłopakach – wiadomo, nawet na WF-ie trzeba dobrze wyglądać, poprawić makijaż tu i tam, a to wszystko trwa. Gdy już przyszły, przemaszerowały na drugą stronę stadionu i… zaczęły ćwiczyć! I tego się nie spodziewałem! No bo nie były to żadne skłony, wymachy, truchty, czy jakieś tam trywialne skipy A czy B.
Na początku – zgodnie z zasadami sztuki – rozciąganie tego i owego, a potem najprawdziwszy taniec: jakieś układy, ruchy podłużne, gibnięcia i podskoki; biodra w lewo, biodra w prawo, ręce do góry oraz w bok… Dużo tego było i miło popatrzeć, choć jak wspomniałem nie tego spodziewałem się na lekcji WF. Ale lepsze to niż nic. Ktoś zapyta: a co to wszystko ma do rzeczy z bieganiem po górach? Niby nic. Ale nie dziwmy się potem, że nie mamy swojego Kiliana, Griniusa, Olsona czy innych Krupickich. Zaraz, zaraz. Krupicka? A czy on przypadkiem nie jest z Polski?